wtorek, 4 października 2011

Motyle

Fanfick do "Władcy Pierścieni" Tolkiena.

Czasami F. myślał, że takie życia jak jego przydarzały się dziejom nader często. F. nie był jeszcze duży, z wyciągniętymi do nieba rękoma sięgał nieco ponad wielki, kamienny stół w sali tronowej. Rozumiał jednak wiele. Chyba miał w sobie kawałek mężczyzny dorosłego; Wszystko to pulsowało w krwiobiegu jego duszy, szeptem podpowiadając, co należy robić, a czego już nie warto. I F. czuł się niezręcznie myśląc w ten sposób o swoim życiu. Gryzło się to jakoś z każdym kolorem naokoło i F. nie mógł wziąć głębszego oddechu, gdy miał tą właśnie zadumę w trzewiach. Choć przecież nikt mu nie powiedział, że jego żywot jest wyjątkowy. Jedyny i niepowtarzalny jak suchość tegorocznego śniegu.
                Mimo to F. czuł, że powinien sądzić o swoim życiu jako o szczególnym, bo jest ono jego. A on nie potrafił. Ilekroć ze zdziwieniem stwierdzał, że oto istnieje, patrzył na siebie jak na pojedynczą kroplę w nieskończoności rozbijającej się o biały bruk białego miasta.
                Szukał siebie teraz w deszczu, który spojrzał z góry łzawie na Minas Tirith. Siedział na parapecie i patrzył, bo to takie proste, nic nie myśleć i być. F. lubił tak postępować. Nie potrafiłby powiedzieć, kiedy po raz pierwszy postawił siebie na takiej orbicie ani jak długo już tak tkwi przy pałacowym oknie. Oddychał powoli, licząc każdy oddech, bo a nuż może któryś zechce mu uciec?
                Deszcz powoli kierował spojrzenie swoich bezdennych oczu gdzieś w bok, gdzieś z dala, gdzieś, dokąd nie ma wejrzenia F. Było w F. coś takiego, co pragnęło wiedzieć, gdzie jest „gdzieś”. On jednak z rzadka sięgał tak głęboko w siebie, by dokładnie przysłuchać się tym zwierzeniom. Chwilę jeszcze patrzył na ostatnie niedobitki kropel, po czym zaskoczyła go nuda. Za jej namową podniósł błękit swoich oczu wyżej, z zapłakanego bruku dziedzińca na zagryzione wargi okiennic nad sobą. Wysoko, niemal stykając się z sufitem, tkwiło jeszcze jedno okno i F. zdziwił się tym. Patrzył więc zachłannie, długo, namiętnie, a jednak samemu nie wiedząc po co. I patrzył tak zaciekle, aż zobaczył plamionego na biało motyla głową próbującego przełamać niewzruszoną szybę. Głową! Tym, co najsłabsze i najcenniejsze! F. zaplątał się na swoim miejscu, zamiótł nerwowo rączką powietrze i dalej wpatrywał się w owada; nie wiedział, co robić wobec cierpienia motyla. A cierpiało to to  od bezradności. F. niemal widział, jak ta niemożność wszystkiego wkłuwa się w rozkołysane ciałko. I on sam nie mógł nic zrobić. Patrzył, co go tylko coraz boleśniej paliło.
                A potem powziął sobie postanowienie, by nigdy nie dać się wziąć w niewolę bezradności. Nigdy, mówił sobie w myślach i bardzo smakowało mu to słowo. Nigdy. Gdy już to pojął i przyjął do swojego krwiobiegu duszy, zeskoczył z parapetu i podbiegł do kominka. W jasną dłoń wziął to, co zdało mu się ciężkie i twarde – miedzianozłoty kielich – i zamachnąwszy się, wycelowawszy i odetchnąwszy rzucił tym w szklaną twarz okiennicy. Kielich nie sięgnął szyby, odbił się jedynie od muru i od posadzki. Głośny brzęk. F. podniósł go i rzucił raz jeszcze. I znowu, i znowu, aż w końcu przezroczyste szkło runęło kawałkami, pociągając za sobą bezradność. Motyl podniósł czułki, tchnął życiem w swoje kolorowe skrzydła i nawet nie mówiąc „dziękuję” pofrunął w zimną, nieskończoną przestrzeń. Zniknął szybko i bezboleśnie, jakby szczęśliwie. Uśmiech sam z siebie i dla nikogo więcej pojawił się na krągłej twarzy F.
                Kiedy F. chodził zadowolony po głuchych salach pałacu, zdawać by się mogło, że pełniej i pewniej niż kiedykolwiek, wrócił ojciec. Jasne szaty, szerokie, napuszone, zasłoniły widnokrąg F., dziecka jeszcze. Z milczącym uśmiechem patrzył stojąc.
                Usłyszał pytanie zadane suchym tonem. Znał ten ton, był w nieugiętej burzy, chmurach odbijanych w tafli jeziora i w ostrych krawędziach skał. A także w matowym spojrzeniu wilka, tegorocznym śniegu i w głosie jego ojca.
                - Dlaczego, Faramirze, zachowałeś się jak byle chłystek i zniszczyłeś królewskie mienie? Dziedzictwo? Część Gondoru!?
                F. chwilę milczał, zmieszany, szukający w sobie wyjaśnienia na tę zawiłość świata; dlaczego światu tak trudno jest przetłumaczyć na swój język nieracjonalnych znaków i racjonalnych symboli pomięte wersy jego duszy?
                W końcu powiedział, nagle bardzo samotny i skory do łez:
                - Ojcze… - jakiś czas nie mówił nic pod ciężkim spojrzeniem ojca  - Ty nie widziałeś tego motyla… Piękny był, bardzo biedny… I ja tylko chciałem mu pomóc, wypuścić, to byłoby takie ładne..! A to okno tak wysoko i ja… Ja tylko mogłem tam przemocą, ojcze, ja—
                - Dość! Roztkliwiasz się nad sobą, synu, nie tak powinno być!
                F. był jeszcze dzieckiem nie znającym obrazu, które mieściły ramy pojęcia „tak powinno być”. Nie podnosił załzawionego wzroku.
                A ojciec mu westchnął głośno westchnięciem, które nie miało otoczyć ciała F.
                - Idź… Idź natychmiast do Damroda i niech on da ci reprymendę wraz z mocną lekcją tego, czym powinien się przejmować mąż Gondoru. – Zamiast suchości F. usłyszał w tym kochanym głosie gorycz i zmęczenie. On zaś dodał jeszcze tylko – Głowa mi pęka.
                I odszedł.
                Po tym jeszcze długo w czeluściach jestestwa F. nie ozwały się żadne z tych tonów, które on tak bardzo cenił; żadna jego cząstka nie chciała szepnąć mu, by ratował motyla swoich kolorowych pragnień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kurde. Dostaniesz całusa za nawet głupi komentarz..!*

*z pewnymi wyjątkami