wtorek, 4 października 2011

Syn wyrodnej

Miniaturka osadzona w październiku 1824 roku w Królestwie Polskim (zabór rosyjski, jakby ktoś nie wiedział).



Aleks. Aleks. Aleks.
                Zimno i woda chlapie pod buciorami, a mi pozostaje się zastanawiać skąd te ciągłe zmiany brzmienia mojego imienia, zawsze obcego, zimnego Aleks, odstającego ode mnie jak kostka brukowa od drogi i zmuszającego by zapomnieć, zbyć, powiedzieć, że to głupie, to szaleństwo. I teraz jest tak również, wyrzucam to szaleństwo, moją zadumę, z siebie, niech się zaplugawi, wyrzucam je do kałuży chlup i idę dalej tą ulicą. Jest jesień, wyczuwa to każda część mojego ciała, ciała znudzonego i wytartego, posłusznego, to osobliwe, jeśli zważyć na to, że pór dnia nie wyczuwam, jest wieczór, cichy i mokry, zimny. Wpadam do bramy kamienicy, która chwieje się i skrzeczy, to chyba przez ludzi, a może i ona jest patriotką i boli ją jak trzyma w sobie Ruskich, jakbyśmy nie byli ludźmi. Mam ochotę przemożną wykrzyczeć to w jej pieprzone kamienie, w jej plugawą mać, przetłumaczyć na język kopniaków, z rosyjskiego na wieczysty, na kamienny, na przeklęty język rzeczy, tak, co by zrozumiała, że my też jesteśmy ludźmi, niech jej tępe cegły to pojmą, może nie jesteśmy ludźmi? czym sobie zasłużyliśmy na niechęć, może nie jesteśmy ludźmi tak jak inni? I zaryłem butem w mur, czekając na resztę, sam, brudzę jej świeżo malowane ściany i nagle zdaję sobie sprawę, że to musi być kobieta tą kamienicą, kobieta taka jak nasze matki, jak Rosja, jak umęczona Polska, i nieruchomieję, blednę, i patrzę na siebie z ukosa, jakbym nie był już mną, i wyzwoliwszy się z okowów mnie samego, mogę spojrzeć na siebie bez ciężaru. Widzę siebie jak stoję przy brzegu czasu i patrzę, patrzę aż po horyzont.
                Schodzi z góry Iwan i komendant, i drzwi skrzypią sobie przez nikogo nie słyszane, a Iwan klepie mnie w ramię i pyta swoim zdławionym głosem rzyć ci pewno zmokła, co? Jego zapadnięta twarz kieruje się wprost ku mnie i mi pozostaje go tylko zignorować, tak jak ignorują go kobiety i dziwki, karczemni zapijaczeni zabijacy, jesienne dżdże, postanowienia władz, jak dzieje. Całe Iwanowe życie go ignoruje, nie widzi jego osoby, omija ją, a ja nie jestem kimś, by zmieniać rozkład trybów świata.
                Iwan znika, znika idąc oporządzić więźniarkę, jak to mówi komendant, który zawsze opatula się kożuchem już na jesień, jak teraz i jak wcześniej również. Mówi zza tego swojego kożucha i zza futrzanej czapki, mówi odpuściłbym sobie dzisiaj, dzisiaj nic nadzwyczajnego, dzisiaj tylko ziąb i jesień, i odpuściłbym sobie i jutro, Aleks, ja nie jestem dobry na tę rozmemłaną Polskę, Aleks, jeszcze kwartał i wracam na Gruzję mą kochaną! moje imię rozmywa się w jego słowach, staje się czymś na podobieństwo wypełniacza, a może jest jakby wdechem dla komendanta, przerwą, by mógł dalej dawać swym wodnistym oczom ociupinę słonecznych wizji, albo kotwicą, która trzyma go w tej ciemnej bramie skrytego przed deszczem, przed obowiązkiem, przed jego losem, by nie rozmiękł zupełnie jak namoczony chleb i wciąż był komendantem, a nie gruzińskim oficerem-dezerterem postawionym pod ścianą, sam nie wiem.
                Wsiadamy do więźniarki, komendant na woźnicy, Iwan na celi, my z kocami, on – nie, i krążymy po zamroczonej jesienią Warszawie, rozjeżdżamy zziębły minuty, komendant milczy milczeniem bez znaczenia, a Iwan cierpi chłód, musi to cierpieć, tak niemożliwie zimno i mokro na dworze, tak październikowo, i ja w tym wszystkim czuję się potężny i nijaki, mogąc tak poganiać konia-poczciwca i jechać, rozjeżdżać kałuże wraz z czasem i będąc cząstką rosyjskiego mocarstwa, silnej ręki trzymającej w garści cały wielki i dumny kraj! Nie wiem, skąd mi to przychodzi do głowy, ta Rosja i jej wielka imperialna machina, i ja sam w niej, to chyba przez tę wódkę, komendant wyciągnął ją z torby, ja powiedziałem dobrze, i teraz pijemy ją w milczeniu, milczeniu, które – jak gdyby się zastanowić – obecne jest wszędzie, ono góruje nad wszystkim, nad całym wszechświatem i jest akceptacją tego, nad czym wisi, jest mną, wódką, komendantem, nienawiścią Iwana, milczenie jest historią, mówię i podaję butelkę do suchej łapy komendant, on zaś mruczy pod nosem coś, co jest tylko i wyłącznie dezaprobatą.
                Obaj jesteśmy pijani i nic w naszych życiach już się nie rozwarstwia, jest już noc, późna, głęboka noc, zatrzymuje więźniarkę, stukot kopyt cichnie i słyszmy przekleństwa Iwana bo zimno, bo moja matka, bo błoto, bo carska jebana mość, bo polska konspiracja. I kiedy tak patrzę na Iwana i komendanta , na cienie kryjące się w ich twarzach, na załzawioną Warszawę, mam ochotę wypić jeszcze trochę tego spirytusu , i nie myśleć jakże to wszystko głupie i odległe, jakże nierzeczywiste, jakże senne, kurewsko nieważne. Tak mi zimno od tej całej piekielnej nie-rzeczywistości. Z wdzięcznością spoglądam ku więźniarce, ku sztywnym, ciemnym mundurom na komendancie i Iwanie, z lubością dotykam pistoletu pod płaszczem, i patrzę na budynek przede mną, wąską, ładną kamieniczkę, i już się cieszę na nadchodzącą akcję, i kocham ten łut szczęścia, dzięki któremu jestem milicjantem i brutalność mojej pracy, która potrząsa posadami mojego nierealnego świata, od tego mam nadzieję, że nie będzie już tak przeraźliwie zimno. Myśli też mam zgrabiałe jak resztę ciała, ale sprawdzam swój pistolet, nabijam go, wszyscy to robimy, cała nasza trójka jak jeden mąż, te same ruchy, te same matowe twarze z toż samym milczeniem na ustach, jesteśmy zespoleni w swoim nieszczęściu, które każdy z nas ma, tak jak kochankowie w swojej miłości. Nic więcej nie można zrobić, nasza jednakowość rozpręża się, ktoś z nas bije do drzwi mieszkania, ja nie wiem, czy to to ma być mieszkanie czy inne, ale pomagam łomotać Iwanowi, bijemy mocno, prostacko, głucho, i nic, i cisza, i wilgoć nocy naokoło, komendant – pijany, zniecierpliwiony, bliski gniewu – krzyczy po rosyjsku otwierać! otwierać! w imię cara, do kurwy nędzy, otwierać milicji! i jeszcze chwilę nic, choć my już czujemy nerwowe, napięte szepty fruwające między ustami, niby wyczulone na najcichszy szmer psy, a potem drzwi otwierają się uprzejmie, gładko, jak gdyby ich otworzenie było czymś naturalnym i cudownym zarazem. I nasze zamroczone latami walczenia o godny byt oczy widzą

                człowieka

                spiętego i kanciastego od lęków poupychanych gdzie się dało po całym ciele. Chwilę tak patrzymy, nikt nic nie mówi i nic się nie dzieje, a potem uderzam go w twarz w tej nicości, w tym bezruchu, odpycham i wchodzę do mieszkania z miejsca wołając o dokumenty, do tego wszystkiego znikąd podnosi się larum i zgiełk, być może siedziały tam od początku schowane pod obawami, które właśnie przeistoczyłem w fakt dokonany, aż sam się dziwię, jakie to proste i naturalne. W izbie tłoczy się dużo osób, ich zawsze jest dużo, w większości to mężczyźni otoczeni tumanami dymu, tylko parę kobiet, o stężałych twarzach, krzyczących, mówiących piskliwie, wciąż mówiących, zapełniały tak one przestrzeń i dobrze, bo takich rzeczy nie robi się w ciszy, choć trochę słabo słychać komendanta, który krzyczy coś o godzinie policyjnej.  Podchodzę do stołu, nie patrząc specjalnie na napięte twarze wokół, i zaczynam przeglądać papiery na stole, kartkę po kartce, litera po literze, jakbym więcej ufności pokładał w pismach niż ludziach, a przecież nie umiem czytać, trzymam beznamiętność na twarzy i słucham pobekiwań naokoło, że to tylko takie teoretyzowanie, nic ważnego, wrzyna się w ten świat zmieszania i niedomówień Iwan, wywraca stół, klnie, i czeka, aż któryś z Polaków wstanie, a on będzie mógł bić, nie dziś, mówię do niego, zajmiesz się aresztantami, i koniem, dodaję po chwili, Iwan, idź do konia, Iwan, nie dziś, i on idzie sztywno i z zaciśniętymi wargami, kopie coś po drodze, nie widzę co, zaraz potem znika. Przede mną wyrasta mur, stanowcza twarz z wzorami ze zmarszczek wyrosłych na zmartwieniach, zdziwiony patrzę na to zmarszczone czoło, posiwiałe oklapłe kosmyki, ciepło brązowych oczu i w tym zdziwieniu stoję, nie biję, nie robię co należy, mogę więc usłyszeć, jak wyrosły przede mną mężczyzna mów co to, do chuja pana, Królestwo Polskie czy rosyjskie? Nie bijcie, panowie, i po polsku mówcie, mamy przecie konstytucję, niechże jej panowie przestrzegają!
                Nie wy tu od rozkazów, nie wy – Polacy, tylko, my – Rosjanie, my, my! I nie wy, do kurwy nędzy pytacie, wy odpowiadacie, wy słuchacie! Komendant patrzy złośliwie na siwego, patrzy jakby miał zaraz oślepnąć, oczy wypatrzeć, zajadle,  w tym jego wzroku jest to samo co drży mu w stężałym głosie,  słyszę w nim całe jego znużenie, i złość, i bezsilność, i osłonecznione stoki gruzińskich gór.
                Ale konstytucja, panowie… i  głos mężczyzny cichnie, usycha z braku pewności, komendant nie cieszy się jednak żałosną niemocą oponenta, przeciwnika, wroga, on pijany i rozedrgany od nadmiaru wrażeń potyka się goniąc jedną z zlęknionych Polek, oponentek, przeciwniczek, matek wrogów! I jest zbyt zwierzęcy, by móc tryumfować czymś tak ulotnym jak ten uschnięty głos siwego.
                Aleksander nade wszystko, mówię więc i zlewam się z tymi słowami moim chłodem, mą bezsilnością, rozgoryczeniem, przegraną, moją mdłą codziennością, ja – Aleksander i moje słowa, w których jest echo rzeczy wielkich, ważnych, rzeczy silniejszych ode mnie, tak ode mnie różnych, i tak bardzo nienawidzę w tej chwili mojego imienia, które jest imieniem Aleksandra I i tak bardzo do niego pasuje.
                Powtarzam bełkotliwie Aleksander nade wszystko, i uderzam w to marsowe oblicze, w ten mur, w ten kraj, niezrozumienie, me cielesne boleści, bo nie chcę już niczego, i jestem tylko człowiekiem, i dlatego zwalam się na nie, na moją nienawiść i moje obawy, rosyjskie brzemię, i na moją nędzę, i na wspomnienia, i  córkę, która zrodziła się z tego wszystkiego, w co teraz uderzam, a  uderzam znów, i znów, nie chcę widzieć, ani czuć, i nie wiem kiedy nagle pozostaje mi tylko to wściekłe bicie, raz po raz, bo wszystko rozpełzo się i uciekło, po rosyjsku nie wyszło.
                Nie potrafię ochłonąć, nic nie potrafię, Iwan zbiera w jakiś niepojęty sposób tych paru domniemanych konspiratorów, zbiera do więźniarki, do strachu, zimna i ciszy, a trupa oddaje Wiśle i teraz jedziemy wciąż zgrzani na tym ogniu naszych szaleństw, które chcieliśmy zatopić z trupem w rzece, lecz nie wyszło, znowu nie wyszło. Między nami i około nas wszędzie osobliwa diabelska cisza, kiedy tak jedziemy nadranną Warszawą, zmęczeni, małomówni, mówiący półgębkiem, upychamy te wszystkie przekleństwa pod klepkami rozsądku, cisza, która nosi w sobie zakodowaną wiadomość, tajemną wiedzę, która zawiesza to plugastwo w powietrzu, i nikt nie może mówić, gdyż my nie umiemy mówić o uczuciach, a jednak wiemy tak jak wiedzą dzieci, nie przekuwając wiedzy na język – wiemy –razem i z osobna – że to, co właśnie zostawiamy za sobą, odżegnujemy się doń,  to jest jak bękart z najgorszego z łóż, zniekształcony, potwornie chory, i nie mówi się o nim nigdy.
                Stajemy na bruku wciąż pogrążeni w tej ciszy i niepewnie wodzimy po sobie wzrokiem, jak dzieci zmieszani, samotni, komendant ma już wczłapywać na schody, wczłapywać do posterunku, a Iwan umykać ulicą w swoją stronę, gdy komendant się odwraca i rzece lepiej nic nie mówić, ochryple stwierdza, nie patrzy nigdzie, jeno w przestrzeń, siedzieć cicho o tym, to szaleństwo, to krzyż

                to krzyż i

                ciężar

                o takich rzeczach się nie mówi, a zapomina

                bo tak trzeba, panowie

                panowie, woła jak dziecko, tonący, bez szans na ratunek, stoi w ciemnościach

                do widzenia.
                Rozchodzimy się i nie wiem, co dalej z nimi, tak idealnie kroimy nasze losy, i nie chcę tego wiedzieć, mam ciszę w głowie i duszy, nic nie chcę wiedzieć. Jest jesień, woda chlupie mi pod butami, nie myślę o niczym, a świat odpowiada mi tą samą obojętnością, szlachetną, dostojną, niebieskoszarą, więc docieram do swojego mieszkania, wynajmowanego, umownego mieszkania, szukam kluczy, cały pokładam się w tych żywych, oczywistych czynnościach, namacalnych, otwieram drzwi, i wpadam do izby. Zakopuję się w kocach na tapczanie i trwam tak już bardzo długo, umościłem sobie to trwanie moim imieniem, moim kawałkiem Aleksa, i mogę układać wszystko do snu, i układam do spania moje wspomnienia, moje życie, mój ciężar, i nic, i nie ma snu, a jest wściekłość, mdła, bezsilna złość, trwam więc tylko w tym zimnie i całym tym przekleństwie bez znaczenia. A moja córka jest obok,
                moje marzenia i szanse na jutro

                miłość, długo cerowane błędy

                wieczność

                śpi obok. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kurde. Dostaniesz całusa za nawet głupi komentarz..!*

*z pewnymi wyjątkami