wtorek, 4 października 2011

Wszyscy - sieroty

Obudziło się i słuchało. W tym słuchaniu zamknęło się całe na chwilę obecną – ze swoim nosem-kartofelkiem, zamkniętymi oczami, ze swoją spopieloną beznadzieją – całe. Nie otwierało oczu. To wymagałoby wysiłku. To zmuszałoby do zmierzenia się z obrazem świata, jaki zastanie. Z kurzem na sienniku. Ze swoją zdrętwiałą ręką, bladą, twardą, obcą.  Z ciasną kuchnią i jej drewnianym zestawem mebli. A słuchanie nie niosło ze sobą nic ciężkiego. Żadnych pospolitych ruszeń uczuć. Żadnych niechcianych informacji. Bo ono umiało słuchać tylko biernie, tylko obok. Słuchając nie rozumiało nic.
                Pamiętasz jego matkę, nie? Jak jej tam, no, pomóż. Agnieszka. Na pewno. Agnieszka. Miała taką twarz, że nikt by nie zapamiętał jej imienia. Taką niemożebnie zwyczajną. I pamiętasz, że ona wydawała się być normalna? Wszystko w niej było normalne. Włosy, twarz, duży tyłek.  I męża miała. I dziecko małe. No normalna kobita. A pewnego dnia jej po prostu odbiło. Tak jak może odbić tylko prawdziwemu schizolowi. Tak nagle. Bum i wyszła sobie na miasto. Zostawiła dzieciaka w domu. A to brzdąc był. Nie wiem, może z rok.  I tego, poszła w tany! Matka dziecka! Dojrzała! Włóczyła się strasznie. Przez cały dzień. I piła. Cały czas. Ktoś mi mówił, że wypiła wtedy z półtorej połówki; Czystej. A potem, taka zawiana, wlazła do jakiejś kawiarni. Wytwornej niemożebnie i drogiej. I z resztek pieniędzy kupiła sobie kawę. Ciastko. Usiadła i pije tą kawę i je. A jak już wszystko wyczyściła, to zaczęła łazić po tej kawiarni. I wyobraź sobie, jak ludzie na nią patrzyli. Jak na wariatkę. Idiotkę. Nie jak na mężatkę z dzieckiem. Chyba z nudów wypełniła jakąś ulotkę, taki świstek, no, formularz. Wpisuje się tam, czy się podobało. Czy smakowało i czy w dupę krzesło nie uwierało. I ona wszędzie wpisała, że było beznadziejnie. Że wszystko jest do bani i wszystko powinni zamknąć. I oddała to kasjerce. Rozumisz? Bo ja nie. No i potem sobie poszła i jeszcze chwile się włóczyła. Rozbiła szyby u fotografa. Tego z rogu. I krzyczała, żeby na nią patrzeli. Przeklinała. A chyba wcześniej nie klęła, nie? No, ogólnie. Wariatka. I wiesz, co potem? Potem zawiesiła sznur na gałęzi drzewa. Skubana miała sznur cały czas ze sobą.  I się powiesiła. Tak po prostu. I wiesz, zdejmują ją. Chowają. A dziecko to, wiesz jak z nim, nam oddają, no to już pominę . Cicho, wiem przecież. Ale słuchaj. To wszystko po cichu. No ja się nie dziwię – wstyd! A najlepsze jest to, że potem mówiła mi ta kasjerka. Że widzieli ten jej formularz i że go wyrzucili. Szef jej powiedział, że to głupi kawał. Żeby to olać. A oni nic nie wiedzieli, że ona się powiesiła! Bo kto by pomyślał. A ja myślę, że ona to po prostu miała we krwi. To coś jest w człowieku. To jak HiV, albo AIDS, albo rak, o. I ten mały też to ma. Jak jego matka. Jak jego szalona matka. Agnieszka, tak?

                A ono podniosło głowę. Spojrzało swoimi szalonymi oczami. Smutnymi oczami. Patrzyło. I siniaki na ciele nie miały nic do tego. Tak jak chuda i niekochana sylwetka. Krzywa postawa. Dziecko patrzyło całym swoim osamotnieniem. I osamotnieniem swojej matki – Agaty, nie Agnieszki.
                Swoją bezwolą. Swoim brakiem sił.

                Swoją pustką w miejscu na zrozumienie przez innych.

                Błękitem murów obronnych.

                Czekającymi nań latami milczenia,

                pijackimi nocami.

                Swoim małym nieszczęściem.

                Patrzyło – i nie widziało nic. Tak jak inni patrząc na niego, nie widzieli nic. Żyli w pustce. Wszyscy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kurde. Dostaniesz całusa za nawet głupi komentarz..!*

*z pewnymi wyjątkami