środa, 5 października 2011

Life Drive

              Fanfick do filmu Drive z niejakim epickim Ryanem Goslingiem. Na dole kawałek zespołu tejże epickości, który uznałam za odp. dla tego ficka. Ale nie chce mi się nakurwiać z tłumaczeniem, co dokładnie jak i kiedy w filmie, więc tekst jest zrozumiały tylko dla tych, co Drive'a obejrzeli.

 Miewa garście pełne dni. Częściej to garście nocy; gęstych, dusznych, ciemnych. Rzadko kiedy układa wzorzyste obrazy z tych mieniących się łusek czasu. Coraz rzadziej się uśmiecha, a pies dyszy mu w pokoju głośniej niż spasiony mafiozo. Coraz rzadziej wygląda przez okno. I już nie myśli tak, jak kiedyś myślał. Mija się ze wszystkim.
                Dziś wrócił do pustego domu – jego dom jest zawsze pusty – i nawet nie rozglądał się po twardych ścianach. Zasnął. Coraz częściej zasypia bez potrzeby. Nagle. Na przekór dniom, nocom i swojemu życiu. Obudził się i długo patrzył w przestrzeń, aż weszła mu ona w spojrzenie i z nią bezgłośnie opuścił mieszkanie, uprzejmie zamknął drzwi i pojawił się u Irene naturalniej niż przychodzi mu oddychanie. Wieczór właził im pod oczodoły, więc się nie zdziwił, że nie widział Benicia. Chłopiec zmienił go w śnie. Na pewno. Obaj od dawna śnili ten sam sen o pewnym człowieku, który odszedł bez sensu, nawet nie zamykając drzwi.
                Coraz częściej uczucia oddzielały się od niego i odpadały niby tynk ze ściany. A on udawał, że nie widzi. Coraz częściej brał Irene gwałtownie, szybko, ostro, zupełnie nie tak, jak powinien. Przestrzeń w jego oczach wyostrzała się. A potem ona patrzyła nań wzrokiem pełnym wyrzutu i milczała, aż wieczór tak bardzo wgryzł się w jej twarz, że podpełzała i przytulała się do niego. A może to on ją przytulał; zamykał ją w klatce swoich ramion. Potrafili tak trwać długo, uwikłani w swoich ciałach.
                Nie dotykał jej sam z siebie. Nigdy tego nie robił. I chyba już nie zrobi. Z przypadkowych spojrzeń zebrał jej mozaikowy portret. Irene. Skóra w kolorze pięknych chmur i wychudłe kończyny, zwiędłe, zasmutniałe, samotne. Miała małe piersi – rozlewające się jeziora. Cała była mała. Kochał najwięcej jej oczy – ciepłe i anielskie, ze słońcem tańczącym w dryg jej uśmiechów. W jej pięknie ludzkiej postaci zapisany był Standard; jak alegoria w wierszach. Lecz jej samej nie kochał. Nie potrafił.
                Czasem był pewien, że Irene wie. Wie tak, jak wiedzą matki, wiedzą ciężką, nie sądzącą, cichą. I może dlatego dała mu Stanleya, jakby chciała powiedzieć „masz i nie cierp, zamknij swoją duszę tym psem, naucz się milczeć jak on i kochać jak on, to wielki pies, wystarczy na wypełnienie tej dziury, masz go, to twój nowy dom.” Jednak gdy przyszła do jego mieszkania z tym płowym szczeniakiem, nie mówiła nic.

                Milczenie to teraz ich ostoja. Jego i Irene. I Benicia pewnie też.

                Bezgłośnie patrzą

                i już nie mają pytań.

                Pamięta wciąż jego spojrzenie i ogień, jakim parzyło. Ta nieokiełznana bezdenność. Umiała nawiązać dialog z przestrzenią w jego oczach. I to go chyba ujęło. A potem zdjęło z krzyża rozsądku i już nic nie było takie same. Pamięta jego cierpkie ciało i miękkie imię. Standard. Nie brzmiały ze sobą ich imiona. Jego i Standarda. A jednak szczęście zafalowało na liniach telefonicznych rozciągniętych między ich duszami. On i Standard. I Standarda beztroska gadatliwość. I wieczne marzycielstwo. A jego za to milczące uśmiechy i błękitna powściągliwość. Dodać jeszcze tę melodię, którą wygrywał dysonans między nimi.  Wszystkie te fragmenty chwil tańczyły mu gdzieś w podświadomości. Grały w klasy, zbierały kwiatki. Śmiały się w słońcu.
Pamięta też jego nagie, smagłe plecy o których myślał, że wyrosłoby na nich najpiękniejsze miasto świata. Metropolia słońca, Feniksa, z domami z prostych radości i szczerością na chodnikach. Miasto nie wyrosło. Potem już nic nie rosło.
                Standard zniknął. We krwi, słońcu i zdziwieniu. Nie zamknął drzwi.
                On zamyka je za niego. Jak to już bywało. Gdy kiedyś go długo nie było, on zaopiekował się jego rodziną. A gdy los mu nie sprzyjał, on stał się dlań łutem szczęścia. Dopełniał jego świat jak tylko umiał.
                Patrzy co dzień na Benicia i wypatruje w nim zmarszczonego czoła ojca. Skrupulatnie, cierpliwie, profesjonalnie. Ten perfekcjonizm przychodzi mu z łatwością. I czasem przebłyska Standard w gładkich ruchach dziecka. Częściej grzebie go niewinność i niedostatek ciężkich lat życia. Gdy tak się dzieje – Standard znika – coś w nim umiera. Spokojną i stonowaną śmiercią, niezbyt smutną. Taką naturalną. I może tylko przez chwilę ma wrażenie, że jest nieziemsko ubogim człowiekiem. A przecież

                ma Irene i Benicia i swojego wielkiego psa.

                Lecz wciąż zdarza mu się zawieszać wzrok nigdzie

                i znikać.

                Wciąż bywa, że siada na swoim życiu i gruchocze je tonami swojego nieukojonego żalu. Nigdy jednak nie odezwał się słowem do niedojrzałego boga, który dopiero uczy się pleść kosze z ludzkich losów. Kosze pełne szczęścia i bólu. Miłości. Śmierci.
                A uśmiechać się może już tylko wtedy, gdy patrzy na dzieci beztrosko lekceważące ciężar istnienia.




1 komentarz:

  1. Nie wiedziałam, że piszesz jeszcze jakiegoś bloga... Będę z chęcią czytała, jeśli tylko znajdę wolną chwilkę... Ja stwierdziłam, że nie będę kontynuowała Wyznań Asasyna, za to pracuję nad nowym, byłabym wdzięczna gdybyś zechciała zerknąć na nie. Tylko, że wolałabym ci je wysłać na maila.

    OdpowiedzUsuń

Kurde. Dostaniesz całusa za nawet głupi komentarz..!*

*z pewnymi wyjątkami